piątek, 14 kwietnia 2017

Historia naszej znajomości

W lipcu minie nam dziewięć lat razem, szmat czasu. Nie obejrzymy się, a będziemy świętować pierwszą wspólną dekadę. Ale właściwie, jak to wszystko się zaczęło?

Był lipiec 2008 roku. Ukończyłam pierwszą klasę liceum i cieszyłam się wakacjami. W tej pierwszej klasie poznałam pewnego chłopaka i przez kilka miesięcy tworzyliśmy coś razem. Ale gdzieś, już nie pamiętam kiedy, to się skończyło. W to lato czekała mnie szkolna wycieczka. Bardzo wyczekiwana, bo za granicę i z koleżankami ze szkoły. Na tę wycieczkę jechali ludzie ze szkoły, z kilku klas i kilku roczników. Było nas bardzo dużo, już teraz dokładnie nie pamiętam, ale chyba aż trzy autokary. Wycieczka była objazdowa. Głównymi jej punktami była Grecja, Hiszpania oraz Włochy. I to chyba właśnie Grecja była jej pierwszym punktem. Płynęliśmy przez wiele godzin promem. Tam wszystko się zaczęło, na tym promie, gdzieś pod wieczór, pierwszy raz go zobaczyłam. Gdzieś przypadkiem, przechodząc, mijając się. Jak się później okazało, on dokładnie w tym samym czasie zwrócił na mnie uwagę. Zapamiętałam ten dzień i ten moment dokładnie. Wiem, jak byłam wtedy ubrana. Pamiętam tamten zachód słońca, no i na pamięć znam kawał od którego wszystko się zaczęło. To ja zagadałam pierwsza, opowiadając dowcip o lisie, którego chyba nigdy nie zapomnimy (Kuba nawet oświadczając mi się, go przytoczył). 

Klasyczna miłość od pierwszego wejrzenia (miłość to za duże słowo, ale wiecie o co chodzi). Coś co przecież przydarza się tylko w filmach, a stało się naszym udziałem.

Potem to wszystko potoczyło się już bardzo szybko. Choć Kuby kolega z klasy też próbował coś u mnie zdziałać, co w gruncie rzeczy było bardzo zabawne. Odbyli nawet taką prawdziwą "męską rozmowę" w tej sprawie, zupełnie nie myśląc o tym, że może by warto mnie zapytać o zdanie. :P

Po kilku dniach, już tak zupełnie oficjalnie, Kuba zapytał czy zostanę jego dziewczyną. To był 21 lipca 2008. Ja miałam jeszcze 16 lat, a Kuba był świeżo po świętowaniu swojej osiemnastki.

Wiecie… To było lato, szkolna wycieczka, z dala od domu. Warunki bardzo sprzyjające powstawaniu jakiegoś uczucia i bliższych relacji. Nie byliśmy jedyną nową parą, która stamtąd wróciła. Ale jedyną, która przetrwała do dziś. I nawet ja sama, choć byłam po uszy zauroczona, na pewno bym nie uwierzyła, gdyby mi ktoś wtedy powiedział, że to właśnie ten młody chłopak, kiedyś zostanie moim mężem.

Pamiętam moją mamę, która oglądając zdjęcia z tamtej wycieczki i nie wiedząc jeszcze nic o Kubie, zapytała mnie kim jest ten chłopak o błękitnych oczach. Nie tylko ja zwróciłam na nie uwagę. ;) Kocham te oczy, tak różne od moich.

Tamten rok i tamto lato to był bardzo ważny i trudny dla mnie czas. Ja w 2008 roku poznałam i pokochałam mojego przyszłego męża, a moi rodzice właśnie w tamtym roku się rozstali. Na tej wyciecze dostałam telefon od mamy, że w końcu udało się sprzedać nasz dom. Jedyny dom, który znałam. Pamiętam, jak wtedy płakałam i pamiętam, kto przy mnie był. Miałam tylko 16 lat i pewne rzeczy nie były dla mnie do końca zrozumiałe, a przede wszystkim były zbyt ciężkie, by znieść je w pojedynkę. Kuba nie poznał mnie w łatwym okresie. Chyba zdecydowanie częściej śmieję się teraz niż wtedy.

Był ze mną pakując kartony do przeprowadzki tej jesieni, był kiedy umarł mój ukochany pies (kupiony, gdy ja chodziłam do przedszkola), był gdy cały świat, który znałam tak bardzo się zmieniał. Był też nieco później, gdy odeszli moi najukochańsi dziadkowie. Dziadkowie, których miłość była dla mnie wzorem (to była miłość, bez której moja babcia nie chciała już żyć). Był największym wsparciem.

I jest tym wsparciem do teraz. Jesteśmy wciąż bardzo młodzi i całe życie przed nami. Wiele zmian i przeszkód nas jeszcze czeka. Ale to nie zmienia faktu, że przeszliśmy już razem naprawdę sporo. Ten cały 2008, który był tak ciężki. 2009, w którym ja sama zwątpiłam. Zwątpiłam też w nas. Zwątpiłam do tego stopnia, że się rozstaliśmy. Że nie było Kuby na mojej osiemnastce, nie było na mojej studniówce. Zbyt wiele się działo i ja zwyczajnie sama się w tym pogubiłam. Po nieco ponad trzech miesiącach wróciłam z podkulonym ogonem, prosząc Kubę o spotkanie. Wróciliśmy do siebie, choć on mógł nie mieć na to najmniejszej ochoty po tym wszystkim. Ale on zawsze był i zawsze rozumiał. Wybaczył, zaufał na nowo, dalej kochał. A ja już nigdy więcej w nas nie zwątpiłam.

Poszliśmy na studia na zupełnie różne uczelnie, ja na pierwszym roku sporo chorowałam, dwukrotnie przebywałam też w szpitalu. I to był nasz kolejny sprawdzian. Moment, gdy nie jeden facet, by się wycofał. Kuba nigdy tego nie zrobił. Był, wspierał, odwiedzał, kochał. Dawał pewność, że zawsze będzie, obojętnie co by nas nie spotkało. I ja już chyba wtedy wiedziałam z całą wielką pewnością, że to właśnie on i nigdy nikt inny.

A z każdym kolejnym rokiem, słońce świeciło dla nas jaśniej. Poprawiły się relacje u mnie w rodzinie, poprawiło się zdrowie, my byliśmy coraz starsi i coraz mocniej w sobie zakochani. Coraz wyraźniej widzieliśmy naszą wspólną przyszłość.

W 2013 się zaręczyliśmy, w 2015 razem zamieszkaliśmy, a w zeszłym roku wzięliśmy ślub i kupiliśmy dom. Nasz dom. Tworzymy wspólną, najpiękniejszą historię. I dopiszemy do niej mam nadzieję jeszcze niejeden rozdział.

Ja się bardzo zmieniłam przez te wszystkie lata, jest we mnie przede wszystkim dużo więcej radości niż wtedy na początku. I jest w tym ogromna Kuby zasługa. Podnosił mnie do pionu niejeden raz, pozwalał wypłakać na swoim ramieniu naprawdę wiele łez i przede wszystkim nie zwątpił w nas nawet wtedy, gdy ja zwątpiłam.


Ten wpis jest dla mnie bardzo, bardzo osobisty i wciąż się biję z myślami, czy go w ogóle publikować. Nie obiecuje, że on kiedyś stąd nie zniknie. Bo nawet go pisząc poleciały mi łzy. Na co dzień już przecież nie myślę o tych początkach. Żyje tym co jest teraz, a teraz jestem najszczęśliwsza na ziemi. Mam prawie wszystko o czym kiedykolwiek marzyłam. Mam dom, do którego uwielbiam wracać. Mam przy sobie osobę, którą kocham na zabój. I na którą mogę liczyć zawsze i wszędzie. Wiem to na pewno. Mam też wielką nadzieję, że razem uda nam się stworzyć kochającą się rodzinę. Taką, której mi kiedyś zabrakło. Wiem, że jesteśmy w najlepszym możliwym miejscu. I dziękuję za to każdego dnia. Dziękuję za te miłość.

Bajkowe Śluby

środa, 12 kwietnia 2017

Miesiąc przed ślubem - coraz częściej dochodzi do mnie, że nie musi być perfekcyjnie, żeby było idealnie [Karolina]

Do ślubu został miesiąc!!! Równiusieńki! I powoli dociera do mnie, że nie usiądę za miesiąc na kanapie, nie odpalę laptopa i nie napiszę do Was, nie spojrzymy z Szymonem na siebie i nie krzykniemy „Michu! Za miesiąc ślub, ale będzie!” I być może przestanie nas zadziwiać szybkość uciekających dni… Zatrzymamy się na chwilę, złapiemy za ręce, przysięgniemy miłość aż po grób, a na palce nałożymy obrączki, które będą tego symbolem… Brzmi jak bajka prawda? I tak się składa, że to właśnie my w tej jednej jedynej bajce zgarnęliśmy główne role <3

My… ja i on. On i ja :) My, które nigdy nie zadało pytania „czy aby na pewno” my, które jest na dobre i na złe, my, które ociera łzy i zawsze podaje pomocną dłoń, my, które nie krytykuje i obroni przed całym światem, gdy będzie taka potrzeba. My, czyli tysiące uśmiechów i przytulasów za dnia.  My, które sprowadzi na ziemię, gdy trzeba i ustawi do pionu, my, które wspiera.  My które nie bywa lecz my, które jest, my, które daje pewność, że zawsze będzie…:)

Coraz częściej dochodzi do mnie, że nie musi być perfekcyjnie, żeby było idealnie. I mimo tej całej ślubnej gorączki, jestem spokojna, bo wiem, że mężczyzna, który już za miesiąc ma zostać moim mężem jest dokładnie TYM mężczyzną. :)

Cała reszta choć również ważna jest tylko pięknym dodatkiem do tego, i choć łatwo jest się w tym wszystkim zatracić to pamiętajmy, aby nie mylić kolejności.

Nie dość, że przez ostatni miesiąc nerwy opadły to w dodatku udało nam się pozałatwiać sporo ważnych rzeczy (w gruncie rzeczy pewnie jedno wynika z drugiego :)). Nie dalej niż klika dni temu wraz z przyjaciółką wybrałam się na przymiarkę sukni ślubnej, której nie zamieniłabym na żadną inną! Jedno środowe popołudnie spędziliśmy w towarzystwie przesympatycznej pary i najlepszej Asystentki <3, z którymi stworzyliśmy coś naprawdę fajnego! Ale póki co cichosza, bo nigdy nie wiadomo kto tu zajrzy. :P Kolejny dzień poświęciłam na spotkanie z managerką sali weselnej, na którym towarzyszyły mi nasze Mamcie :) Kilka wieczorów minęło mi na dekorowaniu słoiczków – których mam już pokaźną ilość. A pewnego wieczoru nawet zaczęliśmy tańczyć! Skończyło się na kupie śmiechu i figurach, których nie powtórzyłby nawet zawodowy tancerz. :P

Z wielką niecierpliwością czekam na swój wieczór panieński, który odbędzie się już za półtora tygodnia! :D Dostałam wskazówkę aby ubrać się w coś w intensywnym kolorze, a z racji na to, że brakowało mi czegoś takiego w szafie to wybrałam się z przyjaciółką na zakupy i upolowałam czerwoną kiecką – a co każda wymówka jest dobra :D Jestem pewna, że to będzie niezapomniany wieczór! :)


Opowiem Wam na koniec coś całkiem śmiesznego. :) Lata temu, gdy jeszcze zdarzało mi się pisać pamiętnik, gdy odwiedził mnie Szymon, który nie był jeszcze nawet moim chłopakiem! Z uśmiechem na twarzy zajadał upieczonego przeze mnie murzynka, za którym jak się później dowiedziałam szczególnie nie przepada :P Właśnie w ten grudniowy wieczór wzięłam długopis do ręki i napisałam: „Dzisiaj był u mnie Szymon – mój przyszły mąż :D” Nie pytajcie mnie skąd ja to wzięłam, sam Szymon nie dowierzał jak mu o tym powiedziałam – oczywiście dużo, dużo później :P Czasem tak się dzieje, że to się wie od razu, a czasem ta ‘mądrość’ przychodzi z czasem lecz gdy już się zjawi nie pozostawia ŻADNYCH wątpliwości… :)


czwartek, 6 kwietnia 2017

Najukochańsze miejsce na świecie


Jest tylko jedno i zawsze to samo. Miejsce, w którym przeżywam największe radości, w którym na cały głos się śmieję i ronię łzy ze szczęścia. Miejsce, które przynosi ukojenie po zbyt ciężkim dniu. Gdy znów się nie udało, a marzenia uciekły gdzieś daleko. Miejsce, które jest schronieniem przed najgorszym złem. I choć łzy zbierały się od samego rana, to dopiero wieczorem, w tym miejscu znajdują swoje ujście. Dopiero wtedy przymykam oczy. Dopiero tam puszczają emocje, to właśnie tam jestem zawsze sobą, bez zakładania tych wszystkich masek (bo przecie każdy z Nas czasem jakąś zakłada). Miejsce,  do którego wracam od lat. Miejsce, w którym zasypiam spokojnie. Miejsce, w którym choćby świat się walił, ja wiem, że nic mi się nie stanie. Miejsce, które jest lekiem na całe zło. Jest moją ostoją, moim światem.

To tylko na nie czekam, gdy dzień jest wyjątkowo podły. Gdy ciężko odnaleźć tę zwyczajową radość w moich oczach. A On to wie, czuję i całkowicie rozumie. I wraca do domu już z otwartymi na mnie rękoma. A ja nie potrzebuje wtedy zupełnie niczego więcej. Za to te ręce i ten uścisk są mi niezbędne do życia. Zupełnie jak powietrze. I dużo bardziej niż wszystkie inne materialne dobra tego świata.

Miejsce, w którym dużo częściej przeżywam chwilę radości niż smutku. I tylko tam to szczęście naprawdę smakuje. Nie cieszy, tak samo mocno, gdzie indziej.

I choć marzy mi się odwiedzenie wielu zakątków świata, zobaczenie i zachwycenie się niejednym z nich, to swoje najukochańsze miejsce już mam. I wiem, że nigdy go nie zamienię na inne.

To miejsce może być wszędzie. Może być w naszym domu, gdy widzimy się po całym dniu nieobecności. Może być w szpitalu, gdy właśnie przydarzył się wypadek. Może być w środku miasta, gdy żegnamy się przed pracą. Może być w lesie, na naszym ogrodzie i na ruchliwej ulicy. Jest ostatnim miejscem, które odwiedzam przed zaśnięciem. W innym nie zasnę.

To miejsce ma magiczną moc. Moc poprawiania humoru, moc uspokajania, moc wyciszania. Sprawia, że nawet ten najbardziej parszywy dzień staje się znośny. A radość mnoży razy nieskończoność.
Moc miłości w jego ramionach. Moje najukochańsze miejsce na ziemi.

W tych ramionach i w tym przytuleniu mieści się mój cały świat. I może on być gdziekolwiek. Do tego miejsca zawsze chcę i zawsze będę wracać. Z troskami, ze zmartwieniami, z radościami. Z okrzykiem, gdy coś mi się udało. Z uśmiechem, gdy mamy się z czego cieszyć. Ze smutnymi oczami, gdy znów coś nie wyszło. 

Ramiona, które czasem mocno chwycą i pozwolą nie upaść. Ramiona, które innym razem pomogą zachować równowagę, gdy kręci się w głowie z nadmiaru emocji. Ramiona, które przyjmą niejedną łzę. A kolejnego dnia obejmą i razem z Tobą będę podskakiwać ze szczęścia. Czy trzeba czegoś więcej? Czy można by być w lepszym miejscu?



Zgodzicie się ze mną, że przytulenie ma moc? Czasem dużo większą niż rozmowa, czasem naprawdę ratującą chwilę. Bo niekiedy zwyczajnie, nie trzeba nam niczego więcej, jak tego by ktoś nas przytulił. Czasem nie trzeba słów.

Że już nie wspomnę o tych wszystkich super rzeczach, które dzieją się w naszym organizmie, gdy się przytulamy. :)


To jak, macie obok siebie Kogoś do przytulenia? :)

Bajkowe Śluby