środa, 22 sierpnia 2018

Czekamy na Ciebie od dawna

Hej, jesteście tu jeszcze? Bo mnie nie było tu już prawie rok! Aż ciężko uwierzyć, jak ten czas płynie.

Od jakiegoś czasu ten wpis chodził mi po głowie, od kilku dni myślałam o tym miejscu i o tym, że chciałabym się tu znów pojawić. Jeszcze nie wiem, czy wracam na dłużej, czy kolejny post pojawi się np. za pół roku, czy nie będzie go wcale. Nie wiem i nie chcę nic deklarować, ale dziś z ogromną przyjemnością do Was pisze. I jestem szalenie ciekawa, czy ktokolwiek tu jeszcze zaglądnie. Jeżeli tak, to będzie mi naprawdę niesamowicie miło!

W zeszłym roku zabrakło mi sił, dlatego wolałam na jakiś czas stąd zniknąć. Po przepięknym 2016 roku, który spełnił wiele naszych marzeń – bajeczny ślub, własny dom, cudowny czas - przyszedł 2017. 2017, który jakoś od początku się nie układał. Jedyne czego nie zabrakło nam nigdy, to miłości i wzajemnej troski o siebie nawzajem. Ale zabrakło zdrowia, zabrakło szczęścia, zbyt wiele było pożegnań i utraconych marzeń. Marzeń, które już momentami trzymaliśmy w garści, ale po jakimś czasie one i tak uciekały. Raz szybciej, raz później, za każdym razem sprawiając jeszcze mocniejszy ból.

Ten rok był naprawdę dla nas ciężki, nie skłamię jeśli powiem, że najcięższy w naszych już dziesięciu wspólnych latach. W momentach, gdy trochę przez łzy sami się śmialiśmy, że gorzej już być nie może – szybko okazywało się, że owszem – może. Pamiętam, jak bardzo w grudniu czekałam już tylko na to, by rozpoczął się kolejny rok. Gdzieś wewnątrz wciąż mocno wierząc, że na pewno będzie on dla nas łaskawszy, lepszy, szczęśliwszy.

Bo obojętnie, jak okropne były dla nas wydarzenia zeszłego roku, to nie zabrały nam ani wiary, ani nadziei. I jedno co mogę uznać za największy, szalenie wielki plus, tego zeszłego roku, to wzmocnienie nas jako pary. Wzmocnienie naszej miłości, której chyba i tak nigdy, niczego nie brakowało. Ale gdy czasem sięgamy dna, to pewne relacje naprawdę ulegają sprawdzeniu, ulegają wielkiej próbie. I jest dla mnie najcenniejszą rzeczą na świecie, że w tych ciężkich dniach, nigdy nie zabrakło nam tej naszej wspólnej miłości. Zawsze blisko były ramiona, w których mogłam się schować, choć przecież nie tylko mi było ciężko. I jestem pewna, że gdyby nie to, że mamy siebie nawzajem, to dużo ciężej byłoby na nowo uwierzyć w lepsze jutro. 

Tak, jak już tu chyba niejednokrotnie pisałam - wierzę w siłę miłości, chyba jak w nic innego. Wierzę, że jeśli jest ta miłość, to nie ma rzeczy niemożliwych i nie ma sytuacji, przez które wspólnie nie dałoby się przejść. Jeśli tylko mamy z kim i dla kogo, to przetrwamy wszystko. Jeśli mamy zdrowie i mamy miłość, to mamy wszystko. I nie piszę w tym momencie tylko o tej partnerskiej miłości, ale też o rodzinie, o przyjaciołach. O prawdziwie silnych uczuciach, które dodają siły i podnoszą, gdy już naprawdę wydaje nam się, że nie zrobimy ani jednego kroku. Mam najcudowniejszego męża na świecie, najlepszych przyjaciół i nie do zastąpienia rodzinę i jestem za to wdzięczna każdego dnia.

Wiele z Was wie dokładnie o czym pisze, wiele z Was wie też co u nas, bo wciąż jesteście ze mną na Instagramie – co jest bardzo miłe <3

Koniec o tym, co było! Mimo wszelkich przeciwności losu uwierzyliśmy w nowy rok od samego początku. Wypatrywaliśmy wiosny, dłuższych słonecznych dni i szukaliśmy powodów do uśmiechu. A one się pojawiały, jeden za drugim, kolejny raz pokazując nam, że miłość może wszystko.

Miłość się mnoży! Wciąż czuję nieracjonalny strach o tym pisząc, ale czekamy na nasz mały, wielki cud – tak długo wyczekiwany. Czekamy na naszą córeczkę! I jest to dla nas tak wielki powód do radości, że nie potrafię nawet na to znaleźć odpowiednich słów. Bo co bym tu nie napisała, to będzie za mało i na pewno nie uda mi się oddać tego co czuję. Spełnia się nasze wielkie marzenie, marzenie o rodzinie, rodzinie pełnej miłości. Wiem, że to tylko od nas zależy, jaki dom wspólnie stworzymy i gorąco wierzę w to, że będzie to dom, do którego wciąż będziemy mieli ochotę wracać. Że wspólnie może i nie zostaniemy najlepszymi rodzicami na świecie i popełnimy na pewno mnóstwo błędów, ale że nigdy nie zabraknie nam miłości. Tej która połączyła naszą dwójkę, a której jest tak wiele, że starczy na pewno dla nas trzech. :) Bo miłość naprawdę może wszystko.

Wiem, że może brzmię dziś trochę banalnie z tymi hasłami o miłości, ale tak właśnie, to wszystko czuję. W to zawsze wierzyłam i wierzę i myślę, że właśnie ta wiara, to wielka siła.

Z niecierpliwością wypatruje listopada (to na wtedy mamy planowany termin), jednocześnie niesamowicie ciesząc się każdym obecnym dniem. Ciąża to przepiękny czas, przepiękne uczucia, wyjątkowe momenty. Czasami aż bym chętnie nacisnęła pauzę i trochę się ponapawała tym wszystkim, co w tej chwili mamy. Wiem, że przyjdą jeszcze gorsze chwile, bo tak to po prostu w życiu jest. Ale w tym momencie jest najpiękniej na świecie, a ze wszystkim złym co nas spotka, na pewno sobie poradzimy.


czwartek, 19 października 2017

Zwolnijmy

Dawno mnie tu nie było, prawda? Choć nie ma dnia, bym o tym miejscu nie myślała. Ten blog jest dla mnie bardzo ważny, choć może ostatnio sprawia to trochę inne wrażenie. Ale czasem trzeba złapać oddech.

Dzisiaj jednak do Was przychodzę, nie bez powodu. Od kilku dniu sporo rozmyślam o życiu, szczęściu, zdrowiu. O docenianiu tego co mamy. Wydaje mi się, że ja już dawno nauczyłam się czerpać radość z błahostek i cieszyć się z tego, że mamy dziś piękne słońce. Zresztą pisałam już o tym, o tutaj

Ale co jakiś czas, zdarza się coś takiego, co jeszcze dobitniej uświadamia mi, jakie to wszystko jest kruche. Jak życie potrafi się nagle wywrócić do góry nogami. Jak czasem się zapędzamy w tym wszystkim, nie dostrzegając tych najważniejszych rzeczy, osób, uczuć.

Zwolnijmy.

Każdy z nas dokądś pędzi, każdego z nas coś gna. Praca, pieniądze, lepsze jutro. I to jest normalne, to jest ok, bo przecież każdy chcę się rozwijać, każdy chcę więcej i lepiej. Każdy też przede wszystkim musi. Gdzieś pracować, za coś żyć. Ale tutaj chodzi właśnie o ten właściwy bilans. O to byśmy nie zatracili się bez reszty. Byśmy zawsze dostrzegali przede wszystkim ludzi, a dopiero potem całą resztę. By nigdy nie brakło nam czasu na miłość, na przyjaźń. Byśmy zawsze dbali o swoje zdrowie, bo bez niego, nie ma naprawdę niczego. Byśmy dostrzegali piękno otaczającego nas świata. Promienie słońca, złote liście, piękną jesień, uśmiech pani ekspedientki, „miłego dnia” rzucone gdzieś w pośpiechu. Byśmy właściwie ustalili priorytety. Byśmy przede wszystkim mieli czas  na rzeczy najważniejsze. Te fundamentalne. Byśmy może po prostu w końcu zrozumieli, że to co najważniejsze już dawno mamy. Że możemy zarobić na lepszy telewizor, panele do pokoju, czy super odkurzacz. Ale, że to nie te rzeczy uczynią nas bardziej szczęśliwymi.

Każdy z nas ma bardzo, bardzo wiele. Dużo więcej niż mu się nieraz wydaje. Ma bardzo wiele, nawet jeśli ma puste konto. I nie ma tak, że nie da się rady. Zawsze „jakoś to będzie”, jeśli jest z kim. Bo wartością naszego życia są relacje, które tworzymy. Ludzie, którzy nas otaczają. Ciepły dom, do którego chcemy wracać, nie dlatego, że mamy w nim drogi sprzęt telewizyjny, tylko dlatego że czeka tam na nas, ktoś bardzo ważny. Ktoś najważniejszy.

Kolekcjonujmy wspomnienia, emocje i chwilę, a nie rzeczy.

Bo życie jest bardzo ulotne. I jeżeli szybko nie nauczymy się go doceniać, to po prostu, za moment, może już być za późno.

Ten rok nie należał u nas do lekkich. Był trudny. Co rusz zastanawialiśmy się skąd wziąć na coś pieniądze. Wiecznie brakowało nam wspólnie spędzanego czasu. I przeżyliśmy też naszą osobistą tragedię. Bo można pokochać, nim się kogoś poznało. Dodatkowo, dużo złego, działo się nie tylko u nas. Życie piszę naprawdę najróżniejsze scenariusze i potrafi nam zaśmiać się w twarz, w najmniej oczekiwanym momencie.

Ale ja wierzę, że to wszystko dzieje się po coś. Że te wydarzenia, czegoś nas mają nauczyć. Że właśnie miałam okazję po raz kolejny się przekonać, że najważniejsza jest miłość. Zawsze. I że nie ma przeszkód nie do pokonania, bo zawsze jest dla kogo.


Dziś świeci piękne słońce, ja biorę głęboki wdech i mocno wierzę, że czeka nas jeszcze coś bardzo, bardzo dobrego. Że spotka nas wielkie szczęście. Że już mamy bardzo dużo i musimy się nauczyć, jeszcze mocniej to doceniać. Do szczęścia nic nie brakuje. Może się mnożyć, ale już tutaj z nami jest.


czwartek, 5 października 2017

Na siedem miesięcy przed ślubem - opowieść o roześmianych zaręczynach i o tym co zrobi przyszły mąż dla przyszłej żony

Na siedem miesięcy przed… opowiadam Wam o moim włoskim bodyguardzie oraz o  pewnym weneckim popołudniu!

Kiedy piszę ten post za oknem jest szaro buro, pada deszcz i w stópki zimno. Nie pozostaje mi nic innego jak zamknąć oczy i przenieść się do naszej Wenecji i burzliwych nocy pod namiotem. Kiedy piszę ten post mija dokładnie rok od naszych zaręczyn, mimo, że Wy przeczytacie go prawie miesiąc później. Wybrałam dzisiejszy dzień, bo nie ma lepszego dnia aby właśnie o tym Wam napisać, siedząc przy gorącej kawie i ulubionej porcji lodów!

Na wyjazd wakacyjny do Włoch zdecydowaliśmy się już w lutym. Kiedyś marzyłam aby przebiec półmaraton za granicą, padło na bieg w Bolonii we wrześniu. Mój narzeczony nauczył mnie jeździć na wakacje na własną rękę – od początku do końca wszystko sami planowaliśmy i organizowaliśmy. Marcin zajął się noclegami i częścią logistyczną wyjazdu, ja wypożyczyłam przewodniki z biblioteki, zrobiłam nam masę spaghetti na wyjazd i samochodem ruszyliśmy w podróż w piątek po pracy. Półmaraton odbywał się w niedziele, więc przed Bolonią wybraliśmy się do Wenecji. Oboje lubimy intensywne wakacje więc spacerowaliśmy cały czas, aby jak najlepiej wykorzystać czas. W końcu już zmęczeni usiedliśmy przy kanale Grande i obserwowaliśmy pływające gondole. W Wenecji jest zwyczaj, że zakochani przywieszają kłódki z ich inicjałami na mostach, jako symbol nierozerwalnej miłości. Jest to zabronione, ale ludzie i tak to robią. Marcin wręczył mi kłódkę i pokazał mi miejsce, które powinno być dozwolone – ogrodzenie mini ogródka :P Jak powiedział, tak uczyniłam i zabrałam się za zawieszanie kłódki :D Wtedy mój ówczesny chłopak zaskoczony, że nawet nie obejrzałam kłódki zwrócił mi uwagę, żebym przeczytała co tam jest napisane. Ja wybita z rytmu czytam „NARZECZENI” i wtedy zareagowałam tak, jak zawsze reaguje w sytuacjach szczęścia/wzruszenia/zaskoczenia – chichotem! Więc ja roześmiana, Marcin mi się oświadcza, a ja dalej się śmieję! :D Do dziś mi wypomina, że moje „tak” było bez przekonania i ciche. Cóż, to nie zmienia faktu, że od tamtego popołudnia jestem dumną narzeczoną mojego M. :)

Magati.pl


Z racji tego, że nie chcieliśmy telefonicznie informować naszych bliskich o zaręczynach, przez cały wyjazd to ukrywaliśmy. Jak robiliśmy zdjęcia to część zdjęć była naturalna z pierścionkiem, a część robiliśmy nie pokazując mojej ręki, żebym mogła spokojnie wysyłać je rodzicom i znajomym :) Podczas kolejnych dni wyjazdu, często temat ślubu się pojawiał. Najwięcej o ślubie porozmawialiśmy w trasie powrotnej (w końcu trochę godzin trwała :P). Wyobrażaliśmy sobie ślub i wesele, przygotowania, zrobiliśmy wstępną listę gości, rozmawialiśmy o wyborze świadka, ja nawet po cichu wyobrażałam sobie moją suknie ślubną (szkoda, że teraz nie mam pojęcia jak ma wyglądać :P ). W ten sposób ten wyjazd nazywamy naszą podróżą przedślubną.

Nie mogę jednak dwóch zdań nie dorzucić odnośnie wyjazdu. Będę zawsze głośno mówić i namawiać na wyjazdy organizowane na własną rękę. Zdecydowaliśmy się na 4 noclegi rezerwowane przez stronę www.airbnb.com (gorąco polecamy!). A resztę nocy spędziliśmy pod namiotem na campingu. Nigdy wcześniej nie korzystałam z campingu, ale po tym wyjeździe już wiem, że kolejne nasze wakacje też zahaczą o nocleg pod namiotem.

No tak, ale ja Wam obiecałam historię o gwarancji bezpieczeństwa przez mojego narzeczonego. Mieliśmy niebywałe szczęście, że akurat w całkiem niedeszczowych Włoszech (przynajmniej we wrześniu) trafiliśmy na burze, i to jeszcze gdy spaliśmy pod namiotem! Pierwszej burzowej nocy byłam zaskoczona tą zmianą pogody, bałam się, ale mimo tego spałam dobrze.  Jednak kolejna noc, była już bardziej przerażająca. Drzewa rozkołysane, deszcz pada bez przerwy, błyski dookoła, pioruny przerażająco głośne. Bałam się niesamowicie! I wtedy – mój narzeczony, mój inteligentny, mój mężczyzna z krwi i kości, co zrobił? Zasłonił moje uszy, żebym nie słyszała tych piorunów :D I przyciskał mocniej i mocniej swoje dłonie do moich uszów, aby dźwięki piorunów do mnie nie docierały. Wtedy to doceniałam, chociaż jak się domyślacie, słyszałam dalej hałasy :P  Ale jak dziś to wspominam to bardzo mnie to rozczula (i bawi! :D ). Jaki jest morał z tej historii? Przyszły mąż zrobi wszystko (nawet coś absurdalnie nielogicznego) aby mnie ochronić i abym czuła się ciut bezpieczniej <3  Mogę śmiało powiedzieć, że nic mi złego nie grozi przy nim :D :D

Na dziś to wszystko. W kolejnym poście już będzie bardziej ślubnie! W końcu o to chodzi, żeby przybliżyć Wam jak nam poszły przygotowania. A co nieco już za nami, coś już mamy przygotowane i całkiem możliwe, że za miesiąc dojdą kolejne rzeczy odhaczone. :)

PS. Chyba dziś (czyli już wczoraj) wybrałam moją suknie ślubną!


Magati.pl


wtorek, 5 września 2017

Na osiem miesięcy przed... Witam się z Wami! [Agata]

Dziś witam się z Wami i zapraszam na zapoznawczego posta. Kim jestem?  Przyszłą żoną najfajniejszego Rowerzysty na świecie! ;)

Mojego przyszłego męża poznałam już dawno temu (ponad 7 lat temu).  Przez 5 lat utrzymywaliśmy kontakt przez facebook’a. Mniej więcej na bieżąco byliśmy z informacjami co u nas. Odzywaliśmy się czasem częściej, czasem rzadziej, wiecie jak to jest. Parę razy widzieliśmy się na kawie, na wybieraniu prezentu dla mojej chrześniaczki, czy na burgerze. Ale tak najintensywniej zaczęło się dziać w kwietniu 2015. A konkretniej, momentem przełomowym był mój pierwszy Półmaraton Poznański, w którym brałam udział. Jak się spotkaliśmy w kilkutysięcznym tłumie? Nie wiem! Ale zobaczyliśmy się, kiwnęliśmy sobie, wymieniliśmy uśmiechy i pobiegłam dalej. :) Po drodze, będąc ciągle w szoku :D, upuściłam bidon z wodą , a to dla mnie „biegacza” była katastrofa, bo bez wody ani rusz. :P  I tak od sms do sms, od spotkania do spotkania, zaczęliśmy się umawiać, poznawać swoją rodzinę i przyjaciół. :) Spędzać ze sobą wolny czas, wyjeżdżać na wakacje razem, po prostu być razem!

Pewnie zastanawiacie się dlaczego nazywam go Rowerzystą. A to dlatego, że zanim zaczęliśmy się spotykać, Marcin wybrał się z trójką swoich kolegów rowerami nad morze (to było ok.350 km). Dojechali (mniej więcej :P ) cali i zdrowi ;) I właśnie tą historią zaczynałam go przedstawiać rodzinie i przyjaciołom. I tak zostało.  Jest moim Rowerzystą, a ja od lipca tego roku gonie go w wynikach na moim miejskim rowerze. :) Ale bez takich dalekich wypraw oczywiście. :D

Tak nam mija właśnie dwa i pół roku bycia razem. Początki zawsze są fajne, w każdym związku, ale gdy się trafia na mężczyznę z którym chcesz spędzić życie, każdy kolejny dzień, każdy kolejny krok w przyszłość jest fajniejszy! Planowanie wspólnych dni jest tym o czym marzyłam zawsze. :) Nie ma granic moja radość na myśl, ile jeszcze wspólnych chwil nas czeka, decyzji do podjęcia, wyjazdów i po prostu zwykłych wspólnych dni i wieczorów.  Ale o tym nie teraz! :)


Mam na imię Agata i nasz ślub odbędzie się 5 maja 2018. Będzie mi bardzo przyjemnie pisać do Was o naszej przedślubnej historii każdego 5 dnia miesiąca :) Mam nadzieję, że chętnie będziecie czytać i śledzić nasze przygotowania, stresy i radości! A z racji zbliżającej się rocznicy zaręczyn to chętnie w kolejnym poście Wam opisze o naszych włoskich zaręczynach i przygodach burzowych. :) Jesteście ciekawe, jak mój ukochany ochronił mnie przed burzą? Koniecznie bądźcie ze mną 5 października! :)