Gdybym Was zapytała o
nieodłączone elementy tradycyjnego wesela, to na pewno większość z Was, obok
oczepin czy tortu wymieniłaby pierwszy taniec. Pierwszy taniec – zmora większości
Par Młodych. No czyż nie? ;) W zasadzie nie zagłębiałam się w pochodzenie tej
tradycji, no ale sami pomyślcie - Pan Młody i Panna młoda, na co dzień zazwyczaj
zupełnie nie związani z tańcem. W tym dniu stremowani, jak nigdy, bo tyle
ludzi, bo wszyscy na nich patrzą, bo kamera, bo fotografowie. A tu jeszcze ktoś
każe im wychodzić na środek sali i udawać przed wszystkimi, że są zawodowymi
tancerzami. Można się spalić ze wstydu na samą myśl.
Ja bardzo, bardzo nie
chciałam pierwszego tańca. I to by chyba nawet miało szansę jakoś przejść w
mojej rodzinie. Ale u nas od początku to narzeczony miał bardziej tradycyjną
wizję wesela. I on mimo tremy chciał tego pierwszego tańca i co więcej nie przyjmował mojej wersji przytulenia się i pobujania przez dwie minuty.
Chciał pójść na kurs i raz w życiu nauczyć się tańczyć. Albo raczej udawać, że
się nauczyliśmy. ;) A jeżeli mój narzeczony
tego chciał, to ja nie widziałam sensu w przekonywaniu go do swojej racji. W
końcu byliśmy w tym we dwójkę i było to tak samo moje wesele, jak i jego (a
niektóre Panny Młode chyba o tym czasem zapominają ;)).
Szkołę tańca znaleźliśmy
na targach ślubnych i chyba była to jedyna rzecz, którą tam wybraliśmy. Zajęcia
rozpoczęliśmy na około miesiąc/dwa przed ślubem. Były to zajęcia indywidualne,
składające się z pięciu godzinnych lekcji. Piosenkę
wybraliśmy wcześniej sami. O dziwo, nie mamy żadnej tzw. „naszej” piosenki więc
wybór nie był taki prosty. Przeglądałam różne zestawienia piosenek na pierwszy
taniec dostępne w Internecie, szukaliśmy też własnych. Ja początkowo chciałam
tańczyć do „What the world needs now”, ale Kuba stwierdził, że kojarzy mu się
ze świętami i się nie nadaje. :P W końcu wspólnie wybraliśmy „All of
me” (John Legend). Następnie jednogłośnie zadecydowaliśmy, że na pewno nie
będziemy się wygłupiać dłużej niż dwie minuty więc piosenkę skróciliśmy. :P
Przyszła pora na lekcję
tańca. I wiecie co? Strasznie się cieszę, że się na nie zdecydowaliśmy i to
wcale nie dlatego, że nagle staliśmy się zawodowymi tancerzami. Bo nie staliśmy
się ani trochę. ;) To po prostu była świetna forma spędzenia wspólnie czasu!
Ile ja się naśmiałam na tych zajęciach, to wie tylko mój mąż oraz nasz
instruktor (również bardzo sympatyczny ;)). Po prostu cała ta sytuacja wydawała
mi się od pierwszej sekundy, tak zabawna, że aż ciężko było mi się opanować. I
właśnie z tego powodu cieszę się, że w tych zajęciach uczestniczyliśmy. :)
Była też jednak druga,
mniej radosna, strona medalu. Mój mąż, jako urodzony perfekcjonista chciał nauczyć się tego układu, jak najlepiej. Przywiązywał wagę do
szczegółów, do ułożenia rąk, dokładnych kroków itd. No, a ja? Ja niestety mam
zupełnie inną naturę i podeszłam do tego bardziej, jak do dobrej zabawy i nie
przejmowałam się dokładnością. Dlatego zaliczyliśmy w trakcie późniejszej nauki
w domu niejedną sprzeczkę. ;) Ale trudno! I tak czasem bywa.
Aż w końcu nadszedł ten
wyczekiwany dzień ślubu! Miał być stres, miało być drżenie nóg, pustka w głowie
– nic takiego się nie stało. Ten cały dzień, tak mnie zadziwił moimi emocjami,
że do dziś jestem w szoku. Byłam ja, był mój mąż, byli ludzie, którzy nas
kochają – nie było żadnego stresu. Zjedliśmy zupę, ktoś coś napomknął o
pierwszym tańcu, a my chwyciliśmy się za ręce i poszliśmy na parkiet. Ja się śmiałam (zresztą jak cały dzień ;)), muzyka się rozpoczęła i…
zatańczyliśmy. Ot tak, po prostu. Bardziej w mojej niedokładnej wersji niż w
Kuby precyzyjnie wyćwiczonej, ale to wszystko nie miało zupełnie żadnego
znaczenia. Żadnego. :)
A wiecie co jest jeszcze
najśmieszniejsze? Że po fakcie, okazało się, że moi rodzice nie byli obecni podczas
tego tańca. A że moja mama nie mogła sobie tego darować, to gdzieś już po
dobrych kilku godzinach (po torcie itd.) poprosiła naszego Dj o „drugi pierwszy
taniec”. :D Dj przyszedł z tą prośbą najpierw do nas, a ja wciąż wyluzowana, machnęłam
ręką i od razu się zgodziłam. :P Dlatego jeżeli boicie się pierwszego tańca, to
pomyślcie, że i tak macie dobrze, bo my mieliśmy takie dwa. :D Ale to ma swoje
plusy! Mamy dwa razy więcej zdjęć (w naszym ślubnym albumie, gdzie zdjęcia są
ułożone chronologicznie jest pierwszy taniec, potem cała masa innych rzeczy i
następnie drugi taniec :P), masę filmów (znajomi kręcili zarówno pierwszy, jak
i drugi z kilku perspektyw :P) i dwa razy więcej śmiechu. :D Fajnie było!
A dziś pisząc ten wpis,
znów włączyłam sobie film z tego tańca i znów się uśmiechnęłam. :)
Podsumowując: Jeżeli
bardzo nie chcecie to wcale nie musicie tego pierwszego tańca tańczyć. Wesela w
tym momencie, już są tak bardzo różne i jest tyle alternatyw, że i to idzie
ominąć. Jeżeli nie chcecie uczyć się układu to możecie się do siebie przytulić
i podreptać w kółko przed dwie minuty – też będzie pięknie! A jeżeli jednak wybierzecie
wyuczony układ, to podejdźcie to tego na luzie i potraktujcie to przede
wszystkim jako dobrą zabawę. Wasi bliscy wiedzą, że nie jesteście zawodowymi
tancerzami, a wasze wesele to nie Taniec z Gwiazdami. Nie przejmujcie się,
będzie cudnie!
Bajkowe Śluby |
Bajkowe Śluby |
Bajkowe Śluby |
Bajkowe Śluby |
super zdjecia
OdpowiedzUsuńPierwszy taniec to zdecydowanie najbardziej wzruszający moment na weselu. Dlatego też warto zadbać o odpowiednią piosenkę oraz obecność fotografa. Z naszej strony polecamy wybór polskich kompozycji. Dostarczają one więcej wzruszeń.
OdpowiedzUsuńZgadzam się, że pierwszy taniec pary młodej to obok oczepin bardzo charakterystyczny element każdego wesela.
OdpowiedzUsuńDokładnie, jeżeli ktoś nie chce, to nie musi "odtańczyć" pierwszego tańca na weselu
OdpowiedzUsuńAle wydaje mi się, że to jednak jest tradycja, której powinno stać się zadość ;)
OdpowiedzUsuńCzasami widać, że pierwszy taniec sprawia więcej problemu niż uciechy dlatego uważam, że powinno to być tylko dla chętnych :D
OdpowiedzUsuń