Zdrowie jest najważniejsze. Zawsze
to mówiłam, zawsze to powtarzałam i zawsze byłam tego świadoma. Ale gdy
przydarza się jakieś nieszczęście to jeszcze mocniej zdajemy sobie z tego
sprawę.
W
wielkim skrócie, bo nie chcę wdawać się w szczegóły. Mieszkamy w nowym domu,
nie mamy jeszcze w żaden sposób zabezpieczonych schodów. W sobotę rano
gwałtownie się obudziłam (a właściwie to chyba obudziły się tylko moje nogi) i
pobiegłam na dół. Wyleciałam z tych schodów. Skończyłam na podłodze w kałuży
krwi. Wystarczy szczegółów, to nie miejsce na to.
Ja
sama zbyt wiele nie pamiętam i dobrze, bo nie pamiętam strachu na twarzy mojego
Męża. Dziękuje tylko Bogu za to, że był przy mnie. I dziękuje jeszcze mocniej
za to, że skończyło się to tylko szwami na brodzie, obtłuczeniami, siniakami,
zadrapaniami, guzem na głowie, ukruszonymi zębami. To są pierdoły. Mogłam
uderzyć głową w kant betonowego stopnia i już nie żyć. Zdaje sobie z tego
dobitnie sprawę.
Nas
wszystkich ogarnął wielki strach. Mnie chyba najmniejszy, bo nie byłam w pełni świadoma.
Moi rodzice natychmiast byli w szpitalu. Czekając za wynikiem tomografu głowy
nie wiedzieliśmy, czy czegoś tam nie znajdą. Nie znaleźli, ktoś nade mną
czuwał.
I
powtórzę po raz enty – Zdrowie jest najważniejsze. Nie ma cenniejszej rzeczy na
tym świecie. Zdrowie i kochający ludzie dookoła, nic więcej się nie liczy. Cała
reszta naprawdę nie ma znaczenia. Wiem, że brzmi to może trochę zbyt
patetycznie, ale takie momenty coś naprawdę bardzo mocno uświadamiają.
Aktualnie
dochodzę do siebie i odpoczywam w domu. Ale jest całkiem dobrze. Jestem tylko
trochę obolała, zęby dokuczają przy jedzeniu, a rana na brodzie odrobine
ciągnie. Za kilka dni ściągną mi szwy, siniaki i zadrapania się zagoją, a po
wszystkim zostanie pewnie tylko blizna na brodzie. Wspomnienia też z czasem
wyblakną, choć ja w ogóle niewiele pamiętam z tego zajścia. Jadąc do szpitala,
nie potrafiłam Kubie odpowiedzieć, jaki mamy miesiąc, co ugotowaliśmy wczoraj
na obiad, czy gdzie mieszkają nasi przyjaciele. On się wtedy naprawdę
przestraszył. I przykro mi, że mu takie przeżycia zafundowałam.
Cieszcie
się z tego co macie, doceniajcie że jesteście cali i zdrowi. Że może i
pieniędzy trochę za mało, praca może nie taka, a marzenia uparcie nie chcą się
spełnić, ale macie kogo co dzień chwycić za rękę. I macie dwie sprawne nogi, na
których możecie zdobyć świat.
Właśnie
zaczyna się przepiękna, długo wyczekiwana wiosna. Słońce jest na niebie coraz
częściej i coraz dłużej, a nasz ogród, choć jeszcze wcale go nie przypomina,
już daje całe mnóstwo radości.
W
niedzielę usiadłam na krześle na tym naszym betonowym tarasie. Przykryłam się
kocem, wystawiłam twarz do słońca, słuchałam muzyki i zerkałam na Kubę, który
zamiatał nasz świeżo położony chodnik (koniec palet ustawionych w rzędzie do
drzwi :D). I byłam najszczęśliwsza na świecie. Wciąż jestem, bo mam wszystko.
Totalnie wszystko.
W
poprzednim poście pisałam o tym, że to będzie piękna wiosna. I nadal z całego
serca w to wierzę. Ona się tylko pechowo zaczęła. A może i też wcale nie. Bo
przecież tak naprawdę to ja miałam cały ogrom szczęścia, że skończyło się to
tylko tak. Jestem za to wdzięczna i szczęśliwa. Powoli wracają mi siły i z
uśmiechem patrzę w przyszłość. Przed nami piękne dni, na pewno.
I
to, że nie możemy sobie pozwolić na wszystko co byśmy chcieli, czy też to, że
na spełnienie niektórych marzeń wciąż czekamy – to wszystko jest nic. Mamy
siebie, mamy zdrowie, mamy kochających ludzi wokół. Przyjaciół, którzy w sobotę
jeden za drugim dzwonili i pisali, czy którzy w niedzielę przyszli z
czekoladkami. :) Mamy milion powodów do radości. A może i jeszcze więcej.