piątek, 7 października 2016

Historia pewnej sukni



Dziś będzie o sukni i to o nie byle jakiej, bo o sukni ślubnej. Marzenie niejednej dziewczynki już w wieku przedszkolnym. Wiele z nas już w dzieciństwie, wyobraża sobie siebie w drodze do ołtarza, w sukni niczym z bajek o ulubionych księżniczkach. Ale mi to marzenie było zupełnie obce. ;) Gdzieś tam w wieku wczesnoszkolnym, pamiętam wyobrażałam sobie przez moment swoją suknię ślubną. Miała być szeroka, z wiśniowym gorsetem i maleńkimi wiśniowymi różyczkami na spódnicy. W długich ciemnych włosach miałam mieć identyczne różyczki. Tak, ja też się teraz śmieje na głos. :P To marzenie trwało jednak bardzo krótko. Im byłam starsza tym rzadziej sobie swój ślub wyobrażałam. Ja nawet nie do końca byłam przekonana czy chcę kiedykolwiek wychodzić za mąż, nie marzyłam też absolutnie o weselu. I tutaj widać, jak marzenia się zmieniają z biegiem czasu i na skutek różnych wydarzeń w naszym życiu. Bo przy Kubie o tym ślubie po kilku latach zamarzyłam. Jednak suknia ślubna nie była częścią tych marzeń.

Ja jakoś od początku czułam, że to będzie ciężki temat. Planowanie ślubu i wesela szło mi bardzo dobrze, ale na myśl o wyborze sukni nie czułam ekscytacji ani niczego podobnego. Mi się po prostu większość typowych sukien ślubnych, ani trochę nie podobała. Te wszystkie bezy, księżniczki, falbany, warstwy, koła – to zupełnie nie byłam ja. Gdzieś już od dawna jedynymi sukniami ślubnymi, które rzeczywiście kradły moje serce były projekty Anny Kary. I byłam przekonana, że mój wybór padnie, na którąś z tamtych sukni. Gdy termin ślubu nieubłaganie się zbliżał umówiłam się do salonu, w którym dostępne były one dostępne. Na wizytę poszłam wraz z moją najlepszą przyjaciółką, a zarazem świadkową. I na tej wizycie czar prysł. W salonie nie było dostępnych większości sukien, które mi się podobały. Udało mi się przymierzyć kilka innych i bardzo możliwe, że poszłabym do ślubu, w którejś z nich. Ale po pierwsze nie było jednak takiego efektu „wow”, którego się spodziewałam i na który się nastawiłam. A po drugie, spotkała mnie mało kompetentna i przede wszystkim bardzo mało serdeczna obsługa. I chyba głównie to zaważyło na tym, że swoją suknie kupiłam gdzie indziej. (Dziś wiem, że Anna Kara współpracuje w Poznaniu już z innym salonem i jestem przekonana, że obsługa jest na wyższym poziomie.) 

W tamtym momencie nie znałam większej ilości projektantów tworzących suknię lekkie, bardziej boho. Dziś wiem, że jest ich dużo więcej i podoba mi się bardzo dużo projektów (np. Karolina Twardowska Atelier). Nie miałabym nic przeciwko, gdybym mogła wziąć ślub jeszcze raz. Ale tylko z tym samym mężem. ;)

Swoją suknię ślubną w rezultacie znalazłam w salonie AmyLove, gdzie obsługa była nieporównywalnie bardziej serdeczna i miła niżeli w poprzednim salonie. Nie wiem, ja tak mam, że we wszystkich moich wyborach bardzo ważni są po prostu ludzie i to jaki kontakt z nimi nawiązuje. Produkt może mi się podobać niesamowicie, ale jeżeli ktoś jest dla mnie niesympatyczny, bez żadnego powodu – to ja tego produktu nie kupię.

W AmyLove miałam okazję być kilka razy i za każdym razem wychodziłam stamtąd z szerokim uśmiechem, atmosfera w salonie była na piątkę z plusem.
Miałam okazję przymierzyć tam kilka sukni, ale tylko jedna została mi w głowie na dłużej. To na nią padł ostateczny wybór. Tym co mnie do niej przyciągnęło była piękna koronka i przepiękne plecy. Jedno co mi się rzeczywiście marzyło to mocno wycięte plecy i tym ta suknia mnie kupiła. Muszę jednak obalić mity o łzach w oczach na widok siebie w tej jedynej sukni itd. Mi się to nie zdarzyło. Suknia mi się bardzo podobała, ale nie zapałałam do niej miłością. Dziś pewnie postawiłabym na coś bardziej lekkiego, zwiewnego, bardziej boho. Ale to nie zmienia faktu, że swojego wyboru nie żałuje, a suknia zebrała wiele komplementów. 

A dziś, prawie pięć miesięcy po ślubie, wisi gdzieś ściśnięta w szafie i nie może się doczekać, aż ją zaprowadzę do pralni. :P

Zdjęcia: Bajkowe Śluby







4 komentarze: