poniedziałek, 29 sierpnia 2016

A co nam tego dnia nie wyszło?



Parokrotnie pisałam już o tym, jak bardzo jestem z naszego ślubu i wesela zadowolona. Był on na pewno jednym z naszych najpiękniejszych i najszczęśliwszych dni. Dużo się śmiałam i całą sobą cieszyłam tym co się dzieje oraz tym kto z nami jest. Nie zmieniłabym niczego, absolutnie. Ale to wcale nie oznacza, że wszystko poszło zgodnie z planem i że ten dzień był perfekcyjny. Nie był. ;) I wiecie co? Bardzo dobrze. 

Dziś więc o tym, co poszło nie tak:

Odnaleziony nad ranem tren
Moja suknia ślubna początkowo na przymiarkach miała tren składający się z trzech warstw: satyny (o ile dobrze pamiętam), koronki oraz tiulu. Pierwszą warstwę od razu poprosiłam żeby wyciąć, ale pozostałe dwie miały zostać. Na ostatniej przymiarce okazało się jednak, że została tylko warstwa tiulu. Nieśmiało zapytałam co z koronką, uzyskałam odpowiedź, że przecież nie miało jej być, że jest tylko tiul. Trochę zrobiło mi się przykro, bo bardzo podobał mi się efekt z koronką, ale machnęłam ręką (jak na różne inne sprawy tuż przed ślubem ;)) i nawet nie drążyłam tematu. Dziś wiem, że po prostu się w salonie nie zrozumiałyśmy i trzeba było temat pociągnąć. Efekt był taki, że na ceremonie weszłam tylko z tiulowym trenem. Za to już przy końcu wesela, w efekcie moich szaleństw na parkiecie, nagle pociągnęła się za mną warstwa koronki. Byłam przekonana, że rozerwałam suknię. Ale nic bardziej mylnego – to był właśnie mój zaginiony tren. :P Podpięty na guziku pod warstwą tiulu. Wtedy już się tylko z tego śmiałam, ale troszkę żałuje, że nie miałam okazji go zaprezentować w kościele.

Oprawa muzyczna ceremonii
Z tego to się śmieje za każdym razem, jak włączam film z przysięgą. Tu nawet nie ma co za dużo pisać. No nie wyszło, totalnie nie wyszło. Była solistka, której wykonania wcześniej słyszeliśmy i bardzo nam się podobały. Był organista, którego wcześniej nie sprawdziliśmy ani nawet nie widzieliśmy na oczy – nasz błąd. I był jeszcze sprezentowany przez moją mamę saksofonista. To był wyłącznie jej pomysł, a ja też bez większego zastanowienia na niego przytaknęłam. Do tego wszystkiego doszedł kościół: mały, z kiepskim nagłośnieniem i sprzętem. Solistka nie była dopuszczana przez Panów do głosu (zaśpiewała dwie zamiast pięciu piosenek), Panowie nie potrafili zagrać tego o co byli poproszeni i ktoś tam jeszcze puszczał gotowy podkład. Ja nawet nie do końca wiem co tam się na górze działo i chyba nie chcę wiedzieć. :P Pamiętam tylko nasze spojrzenie na siebie z narzeczonym, gdy to wszystko usłyszeliśmy i jak mu przed ołtarzem wyszeptałam: "Chyba nam coś z tą muzyką nie wyszło..." :D Ale nie zepsuło mi to ani tej chwili ani humoru. A do dziś niektórzy nasi goście myślą, że mieliśmy góralską muzykę w kościele. :D

Brak butów na zmianę
Od początku szukałam do ślubu butów na dość niskim obcasie. Na co dzień chodzę tylko w płaskich i wiedziałam, że w wysokich szpilkach po prostu nie dam rady wytrzymać do rana. Tym sposobem buty o wysokości 6 cm, wygodne od pierwszego założenia wydały się rozwiązaniem idealnym. Myślałam, że bez problemu wytrzymam w nich całe wesele. Dzień przed ślubem posłuchałam jednak rad innych i zaplanowałam wziąć buty na przebranie – na wszelki wypadek. Szkoda tylko, że już w dzień wesela zupełnie o tym nie pamiętałam. ;) I tu już nawet nie chodzi o to, że mnie nogi bolały czy buty obtarły. Mi zwyczajnie strasznie spuchły stopy (a nie mam takiej tendencji) i gdy już raz te buty na chwilę zdjęłam, nie byłam w stanie założyć ich ponownie (a ostrzegali żeby nie ściągać, bo tak się stanie! :P). Ostatnie kilka godzin wesela przetańczyłam więc zupełnie na boso, w za długiej sukni. Suknia o dziwo całkiem nieźle to przeżyła. Była czarna do granic możliwości u dołu, ale nic się nie porwało. Jak wyglądały moje stopy też możecie się domyśleć. ;) Dodatkowo żeby dotrzeć z sali weselnej do naszego pokoju trzeba było przejść na zewnątrz budynku. Mój mąż został więc zmuszony do przerzucenia mnie sobie po weselu przez ramię i zaniesienia do pokoju. :D Najgorsze było to, że rano schodząc na śniadanie musiałam założyć te same buty (żadnych innych ze sobą nie miałam, a mama/siostra noszą inny rozmiar).

I na koniec najmniejsza ze wszystkich naszych weselnych wpadek. Przed zakrętem prowadzącym na salę, narzeczony ustawił rano własnoręcznie wykonany drogowskaz. Jeszcze w dzień ślubu specjalnie jechał napompować balony helem. Jednak zupełnie nie pomyśleliśmy, że balony przywiązane rano, raczej na pewno nie dotrwają popołudnia. Gdy przyjechaliśmy na wesele zauważyliśmy, że sznurki są obcięte. Jak widać komuś innemu nasze balony przypadły do gustu. ;) I jedynym dowodem na to, że kiedykolwiek tam były jest to o to zdjęcie wykonane jeszcze rano przez narzeczonego. 

 

Nic więcej mi w tym momencie do głowy nie przychodzi. Wszystkie te wpadki raczej wywołały na mojej twarzy uśmiech czy też śmiech, niżeli złość. Jakoś tak jest, że w tym dniu już chyba mało co jest w stanie zepsuć nam humor. I tych rzeczy i momentów, które wyszły na 100% albo i więcej byłabym w stanie wymienić dużo, dużo więcej.

A jak było u Was? Bardzo lubię słuchać o takich wpadkach weselnych, więc jeżeli macie ochotę, podzielcie się swoimi historiami. :)




1 komentarz:

  1. Nasze wpadki pamiętam tylko dwie :) pierwsza to ta , w której ziewałam na kazaniu zamkniętą buzią ale się zapomniałam i niestety moja ryfa została uwieczniona na filmie :D
    Druga to ta, w której podeszliśmy do ołtarza i patrząc na siebie, nie mogliśmy opanować śmiechu (to też wszystko niestety zostało uwiecznione, jak się po prostu trzęsiemy), ksiądz dołączył - ciężko było z przysięgą :D

    OdpowiedzUsuń