poniedziałek, 5 grudnia 2016

Nasz pierwszy taniec



Gdybym Was zapytała o nieodłączone elementy tradycyjnego wesela, to na pewno większość z Was, obok oczepin czy tortu wymieniłaby pierwszy taniec. Pierwszy taniec – zmora większości Par Młodych. No czyż nie? ;) W zasadzie nie zagłębiałam się w pochodzenie tej tradycji, no ale sami pomyślcie - Pan Młody i Panna młoda, na co dzień zazwyczaj zupełnie nie związani z tańcem. W tym dniu stremowani, jak nigdy, bo tyle ludzi, bo wszyscy na nich patrzą, bo kamera, bo fotografowie. A tu jeszcze ktoś każe im wychodzić na środek sali i udawać przed wszystkimi, że są zawodowymi tancerzami. Można się spalić ze wstydu na samą myśl.

Ja bardzo, bardzo nie chciałam pierwszego tańca. I to by chyba nawet miało szansę jakoś przejść w mojej rodzinie. Ale u nas od początku to narzeczony miał bardziej tradycyjną wizję wesela. I on mimo tremy chciał tego pierwszego tańca i co więcej nie przyjmował mojej wersji przytulenia się i pobujania przez dwie minuty. Chciał pójść na kurs i raz w życiu nauczyć się tańczyć. Albo raczej udawać, że się nauczyliśmy. ;) A jeżeli mój narzeczony tego chciał, to ja nie widziałam sensu w przekonywaniu go do swojej racji. W końcu byliśmy w tym we dwójkę i było to tak samo moje wesele, jak i jego (a niektóre Panny Młode chyba o tym czasem zapominają ;)).

Szkołę tańca znaleźliśmy na targach ślubnych i chyba była to jedyna rzecz, którą tam wybraliśmy. Zajęcia rozpoczęliśmy na około miesiąc/dwa przed ślubem. Były to zajęcia indywidualne, składające się z pięciu godzinnych lekcji. Piosenkę wybraliśmy wcześniej sami. O dziwo, nie mamy żadnej tzw. „naszej” piosenki więc wybór nie był taki prosty. Przeglądałam różne zestawienia piosenek na pierwszy taniec dostępne w Internecie, szukaliśmy też własnych. Ja początkowo chciałam tańczyć do „What the world needs now”, ale Kuba stwierdził, że kojarzy mu się ze świętami i się nie nadaje. :P W końcu wspólnie wybraliśmy „All of me” (John Legend). Następnie jednogłośnie zadecydowaliśmy, że na pewno nie będziemy się wygłupiać dłużej niż dwie minuty więc piosenkę skróciliśmy. :P

Przyszła pora na lekcję tańca. I wiecie co? Strasznie się cieszę, że się na nie zdecydowaliśmy i to wcale nie dlatego, że nagle staliśmy się zawodowymi tancerzami. Bo nie staliśmy się ani trochę. ;) To po prostu była świetna forma spędzenia wspólnie czasu! Ile ja się naśmiałam na tych zajęciach, to wie tylko mój mąż oraz nasz instruktor (również bardzo sympatyczny ;)). Po prostu cała ta sytuacja wydawała mi się od pierwszej sekundy, tak zabawna, że aż ciężko było mi się opanować. I właśnie z tego powodu cieszę się, że w tych zajęciach uczestniczyliśmy. :)

Była też jednak druga, mniej radosna, strona medalu. Mój mąż, jako urodzony perfekcjonista chciał nauczyć się tego układu, jak najlepiej. Przywiązywał wagę do szczegółów, do ułożenia rąk, dokładnych kroków itd. No, a ja? Ja niestety mam zupełnie inną naturę i podeszłam do tego bardziej, jak do dobrej zabawy i nie przejmowałam się dokładnością. Dlatego zaliczyliśmy w trakcie późniejszej nauki w domu niejedną sprzeczkę. ;) Ale trudno! I tak czasem bywa.

Aż w końcu nadszedł ten wyczekiwany dzień ślubu! Miał być stres, miało być drżenie nóg, pustka w głowie – nic takiego się nie stało. Ten cały dzień, tak mnie zadziwił moimi emocjami, że do dziś jestem w szoku. Byłam ja, był mój mąż, byli ludzie, którzy nas kochają – nie było żadnego stresu. Zjedliśmy zupę, ktoś coś napomknął o pierwszym tańcu, a my chwyciliśmy się za ręce i poszliśmy na parkiet. Ja się śmiałam (zresztą jak cały dzień ;)), muzyka się rozpoczęła i… zatańczyliśmy. Ot tak, po prostu. Bardziej w mojej niedokładnej wersji niż w Kuby precyzyjnie wyćwiczonej, ale to wszystko nie miało zupełnie żadnego znaczenia. Żadnego. :)

A wiecie co jest jeszcze najśmieszniejsze? Że po fakcie, okazało się, że moi rodzice nie byli obecni podczas tego tańca. A że moja mama nie mogła sobie tego darować, to gdzieś już po dobrych kilku godzinach (po torcie itd.) poprosiła naszego Dj o „drugi pierwszy taniec”. :D Dj przyszedł z tą prośbą najpierw do nas, a ja wciąż wyluzowana, machnęłam ręką i od razu się zgodziłam. :P Dlatego jeżeli boicie się pierwszego tańca, to pomyślcie, że i tak macie dobrze, bo my mieliśmy takie dwa. :D Ale to ma swoje plusy! Mamy dwa razy więcej zdjęć (w naszym ślubnym albumie, gdzie zdjęcia są ułożone chronologicznie jest pierwszy taniec, potem cała masa innych rzeczy i następnie drugi taniec :P), masę filmów (znajomi kręcili zarówno pierwszy, jak i drugi z kilku perspektyw :P) i dwa razy więcej śmiechu. :D Fajnie było!

A dziś pisząc ten wpis, znów włączyłam sobie film z tego tańca i znów się uśmiechnęłam. :)

Podsumowując: Jeżeli bardzo nie chcecie to wcale nie musicie tego pierwszego tańca tańczyć. Wesela w tym momencie, już są tak bardzo różne i jest tyle alternatyw, że i to idzie ominąć. Jeżeli nie chcecie uczyć się układu to możecie się do siebie przytulić i podreptać w kółko przed dwie minuty – też będzie pięknie! A jeżeli jednak wybierzecie wyuczony układ, to podejdźcie to tego na luzie i potraktujcie to przede wszystkim jako dobrą zabawę. Wasi bliscy wiedzą, że nie jesteście zawodowymi tancerzami, a wasze wesele to nie Taniec z Gwiazdami. Nie przejmujcie się, będzie cudnie!

Bajkowe Śluby

Bajkowe Śluby

Bajkowe Śluby

Bajkowe Śluby

6 komentarzy:

  1. Pierwszy taniec to zdecydowanie najbardziej wzruszający moment na weselu. Dlatego też warto zadbać o odpowiednią piosenkę oraz obecność fotografa. Z naszej strony polecamy wybór polskich kompozycji. Dostarczają one więcej wzruszeń.

    OdpowiedzUsuń
  2. Zgadzam się, że pierwszy taniec pary młodej to obok oczepin bardzo charakterystyczny element każdego wesela.

    OdpowiedzUsuń
  3. Dokładnie, jeżeli ktoś nie chce, to nie musi "odtańczyć" pierwszego tańca na weselu

    OdpowiedzUsuń
  4. Ale wydaje mi się, że to jednak jest tradycja, której powinno stać się zadość ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Czasami widać, że pierwszy taniec sprawia więcej problemu niż uciechy dlatego uważam, że powinno to być tylko dla chętnych :D

    OdpowiedzUsuń